Kolejny dzień na Oahu przeznaczamy na przejazd wschodniego wybrzeża. Wyruszamy rano drogą H1 z Honolulu w kierunku południowo- wschodnim. Wszystkie bagaże upchane na tył kompletnie dobijają naszego wypożyczonego Wranglera, ale na szczęście narazie daje radę :)
Pierwszy postój zaliczamy zaraz za Honolulu, gdyż droga biegnie tunelem prosto przez stary wulkaniczny krater Diamond Head. Z góry ładny widok na całą okoliczną część wyspy.
Po ok godzinie docieramy na południowo-wschodni koniec wyspy, gdzie rozpościera się bardzo malownicza plaża Sandy Beach u podnóża starego krateru Koko. Po drodze zaliczamy kilka punktów widokowych przy szosie. Krajobrazy bardzo ładne i niesamowite wrażenie robi zastygła lawa sięgająca oceanu, po której chodzi się cały czas na stokach kraterów.
Następne ciekawe miejsce, do jakiego docieramy jest już mniej więcej w połowie wschodniego wybrzeża - Valley of the Temples. Znajdują się tutaj świątynie różnych religii (m. in. katolicka), ale największe wrażenie robi czerwona świątynia buddyjska otoczona oczkami i strumieniami wodnymi pełnymi łabędzi i karpi (akurat trafiliśmy na czarne łabędzie i masę czerwonych głodnych karpii - wygląd niesamowity). Obok, jest również buddyjski dzwon, w który można uderzyć wydając typowy azjatycki niski dźwięk (podobno trzeba uderzyć na szczęście). Wchodząc do świątynie trzeba oczywiście zdjąć buty! Generalnie można się tutaj poczuć, jak w Azji.
Późnym popołudniem ruszamy na północ wyspy i dojeżdzamy do miejsca noclegu, czyli małego hosteliku (głównie dla surferów) w okolicy miejscowości Waimea. Obok jest bardzo ładna plaża Sunset Beach, gdzie zgodnie z nazwą udajemy się podziwiać malowniczy zachód słońca. Poza nami na plaży jest tylko garstka trenujących surferów na zawody kolejnego dnia.
Wieczorem zachodzimy do lokalnej plażowej restauracyjki, gdzie próbujemy miejscowych specjałów, czyli mięso mahi-mahi (z delfina...), oraz łososia.