Wstaliśmy wcześnie bo wczesnym popołudniem czeka nas lot do Los Angeles, a musimy jeszcze dojechać na lotnisko do Fort Lauderdale. To jest bardzo blisko od Miami, a loty są stamtąd sporo tańsze.
Ostatni przejazd przez Miami Beach i kierujemy się na północ w stronę lotniska. Drogi w USA są idealne, a oznakowanie jak dla idiotów, więc z reguły nie ma większych problemów z dotarciem do celu. Tak też było i tym razem, chociaż autostrada była chyba największa jaką jechaliśmy - po 5 pasów i pobocze w każdą stronę... Oddaliśmy samochód do wypożyczalni koło lotniska (notabene Nissan Maxima - bardzo wygodny, a dzięki znajomym w wypożyczalni w Key Wescie udało się wynegocjować cenę jak za "economy car":)) i busikiem dojechaliśmy na lotnisko. Przed podróżą zaopatrzyliśmy się we wszystkie bilety lotnicze, czyli: Ft Lauderdale - Los Angeles, Los Angeles - Honolulu, Honolulu - Nowy Jork, Nowy Jork - Warszawa), ale że były to wszystko bilety w 1 stronę, za każdym razem na lotnisku byliśmy traktowani bardziej podejrzanie i czekały nas mocniejsze kontrole, szczególnie gdy dostarczaliśmy nasze bagaże, które po roku czasu urosły do mostrualnych rozmiarów i nie przeszkodziło temu nawet wcześniejsze wysyłanie paczek do Polski...
Lot Floryda - Kalifornia kosztował ok 100$/os, co porównując do Europy jest bardzo tanie, ale trzeba również przyznać, że odbija się to na standardzie, w tym wypadku American Airlines...nie wspominając już o tym, że po drodze przeżyliśmy chyba największe turbolencje z naszych wszystkich lotów.
W końcu, wieczorem lądujemy w LA i pierwsze wrażenie jest takie, że tu jest conajmniej ok 10 stopni chłodniej niż w Miami plus oczywiście 3h różnicy w czasie. Na szczęście przed wyjazdem zarezerwowałem również wypożyczenie samochodu w LA na tydzień, dzięki czemu udało się go wypożyczyć z duża zniżką (ok 20%) i choć oficjalnie nie możemy nim wyjeżdżać poza granice Kalifornii, to jednak nasze plany są trochę inne...:)
LA z samolotu wygląda potężnie, światła ciągną się po horyzont, można naprawdę się przestraszyć :) Na szczęście szybko dostaliśmy samochód (prawie nowy Saturn - klasa Focusa) i rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu. Przejazd z lotniska na wybrzeże zajął ok 1-1,5 godziny, po drodze z postojem w McDonaldzie (choć wyglądał tutaj jak prawdziwa stołówka dla bezdomnych, razem z takimi też klientami...). Kierowaliśmy się do St. Monika i jak tam w końcu dotarliśmy ok 22 to nie wyglądało na bezpieczną okolicę...ludzi na ulicach brak, więc bez samochodu nie polecamy tam wieczornych eskapad. Udało się nam przejechać po kilku hostelach, ale nie odpowiadały nam zbytnio, ani cenowo, ani wyglądem (pełno hałaśliwych czarnoskórych). W końcu odbijając kilkanaście km od oceanu znależliśmy pustawy hostelik, gdzie szybko poszliśmy spać.