Dzisiejszego dnia mamy do przejechania ponownie ok 400 km i zamkniemy pętlę w LV.
Po porannym wyjściu z hoteliku wszelkie wspomnienie lata mamy za sobą, śnieg leży po kolana i ok -5 st. C, więc szaliki i czapki się przydają :)
Całe przedpołudnie jedziemy drogą 64 wzdłuż Grand Canyon i zatrzymujemy się na co rusz oznaczonych punktach widokowych. Wjazd na teren parku (tak jak wszystkich innych tutejszych parków) płatny, ale naprawdę warte zobaczenia. Czerwone, pionowe skały z rzeką Colorado w dole robią wrażenie. Dostępne są spływy kajakowe, jak również kilkudniowe treckingi, ale niestety brakuje nam na to czasu.
Objeżdżamy kanion dookoła i kierujemy się w stronę miejscowości Jacob Lake, gdzie mamy nadzieję na stację benzynową...w tym rejonie już zupełne pustkowie i nie docierają nawet żadne fale radiowe...sporadycznie zauważyliśmy tylko osadę Indian w prawdziwych wigwamach. Niestety mają oni problemy w przestawieniu się na cywilizowany styl życia i najczęściej popadają w alkoholizm utrzymując się z ręcznie rzeźbionych pamiątek sprzedawanych na przydrożnych straganach turystom.
Jakie było nasze zdziwienie, gdy dojechaliśmy do Jacob Lake, a tu okazuje się wszystko zamkięte i pozabijane deskami...wymarła mieścina! Dalsza trasa na oparach benzyny w kierunku Fredonia.
Odnośnie miejscowych ludzi to prawdziwy Dziki Zachód, polscy mieszkańcy wsi wyglądają na prawdziwych mieszczuchów, przy miejscowych kowbojach! Puszczanie głośnych bąków i bekanie w przerwie dłubania w nosie w sklepie jest standardem tutaj...
Lunchyk i stację zaliczyliśmy w końcu w Hildale, już w stanie Utah, ale to tylko chwilowo, bo za ok 100km jesteśmy z powrotem w Nevadzie.
Po drodze warty przejechania jeszcze Zion National Park - efektowne długie tunele i spore wysokości.
Na koniec dnia witamy ponownie kasyna w Las Vegas :)