Dziś wstajemy wcześniej, choć nie jest to łatwe, bo w nocy ktoś się dobijał do naszego pokoju, ale nie miałem siły wstawać...:) Czeka nas ok 600 km drogi do Las Vegas, na szczęście autostradami, więc powinno szybko pójść. Opuszczamy SF z łezką w oku, bo trzeba przyznać, że zrobiło na nas naprawdę wrażenie jednego z najprzyjemniejszych miast w USA i kierujemy się na południe.
Jadąc trasą nr 5 przejeżdżamy przez dość swojsko wyglądające wioski, które gdyby nie droga możnaby pomylić z polskimi skupiskami gospodarstw.
Postój na lunch robimy w miejscowości Mojave, która wprowadza nas już w nowy klimat westernowo-thrillerowych wiosek. Wokół łyse, wypalone góry z kaktusami, pusto, a na nizinie ta właśnie miejscowość z kilkoma knajpami, stacją kolejową i przejeżdżającymi ciężarówkami. Generalnie brakuje jeszcze warsztatu samochodowego z czaszkami kojotów na ścianach :) Im dalej odjeżdżamy od wybrzeża tym rzadsze i biedniejsze są miasteczka, a potem już tylko osady Indian...i droga schodzi do 1-2 pasów.
Jedziemy już cały dzień, a ciągle znaki 200...150...100 mil do Las Vegas. W końcu gdy zauważamy neony i kilka kasyn jesteśmy uradowani, że to w końcu to, a jak się okazuje jest to Paradise - miejscowość kilkanaście mil przed Las Vegas, również zbudowana na terenie pustej pustyni.
Wieczorem, po ciemku udaje się jednak w końcu dotrzeć do Las Vegas już w stanie Nevada i nawet zobić kilka rundek po mieście, a trzeba przyznać, że noc to najlepsza pora na spacery tutaj i podziwianie setek neonów. Niomieszkamy zaliczyć również Jednorękiego Bandytę w kilku kasynach, co finalnie niestety nie wychodzi nam na dobre, ale na szczęście strata nie ogromna, bo w granicach 20$ :)
Odnośnie noclegu w LV to miła niespodzianka, bo ceny są tutaj sporo niższe niż wcześniej się spotykaliśmy. Śpimy w Travelodge&Suites w centrum za ok 15$/os.