Wyjeżdżamy z Red Center w podobnym składzie, jak przez ostatnie 3 dni.
Pierwsza atrakcja to farma z wielbłądami - za kilkanaście AUD można zrobić rundkę na wielbłądzie - nie wygląda to na super atrakcję więc nie decyduję się. Wszędzie pełno czerwonego kurzu - prawdziwy australijski outback!
Jedziemy dalej główną i jedyną drogą pośród pustkowia i już na horyzoncie widać główny cel podróży - świętą aborygeńską górę Uluru (lub jak mówią inni: Ayers Rock)! Wcześniej jednak tankownie na pustawej stacji, oraz postój na zebranie chrustu, gdyż dziś śpimy pod gołym niebem w tzw swags (australijskie grube śpiwory). Zebranie chrustu nie jest tak ławe jak w Polsce! :) W ciągu 15 min od wyjścia z busa większość koleżanek jest już z powrotem w środku, gdyż doznały szoku po bezpośrednim wejściu w ogromne pajęczyny z jeszcze większymi pająkami na końcu... Po tych sytuacjach otoczonych ogromnym wrzaskiem mam się na baczności i więcej niż kilka gałązek trudno znaleźć...
OK, jedziemy dalej - przed samą Uluru jest jeszcze kilka górek nazwanych Kata-Tjuta. Warto wejść szlakiem na górę, gdyż stąd jest ładny widok na Uluru ( na samą Uluru nie jest zalecane wchodzenie, gdyż jest uznawana za świętą górę).
Popołudniu, pośród zbierającego się tłumu, kierujemy się na punkt widokowy na Uluru. Dostajemy kilka szampanów i czas uświęcić przy promieniach zachodzącego słońca cel naszej podróży! Widok na pojedyńczą skałę pośród pustkowia jest faktycznie niesamowity i magiczny!! Miejsce must-see! Spędzamy tu całe popołudnie do kompletnego zachodu. Ludzie wokół tańczą i śpiewają! Ogólnie niesamowita atmosfera :)
Wieczorem dojeżdżamy do małego campingu i dostajemy każdy po swoim SWAGie :) Noc przy ognisku i pod gwiazdami mija sympatycznie, pomimo że jesteśmy praktycznie na pustyni to temperatura jest znośna.