Po 12h nocnej jezdzie samochodem przez z reguly kompletnie zalesione tereny (momentami jak w Polsce) dojezdzamy o poranku do okolic znanego turystycznego miasteczka na wybrzeżu - Byron Bay. Jest to najbardziej wschodni punkt Australii i znany jest z otaczających idealnych do surfowania plaż. Właśnie rozpoczyna się tu jedno z głównych wydarzeń w ciagu roku, czyli kilkudniowy Bluesfest. Weronika i Marek chcą koniecznie pójść na festiwal, ja z Anabell wolimy pozwiedzać okolice. Niestety, w związku z festiwalem, jest ogromny najazd turystów do tego małego miasteczka i wszystkie miejsca noclegowe są zajęte min od tygodnia...nawet cena za skrawek miejsca na polu namiotowym jest kosmiczna (ok 20 AUD/os/noc). Postanawiamy się jeszcze rozejrzeć po okolicy. Generalnie klimat bardzo sympatyczny, ala hipisowski, potęgują go jeszcze jeżdżące wszędzie pomalowane vany z gap-yearami :)
Jedną z głównych atrakcji jest widoczna z daleka latarnia morska otoczona z 3 stron pięknymi bezkresnymi plażami. Po wdrapaniu się na górę postanawiamy wypatrzeć dobre miejsce na dziki kamping, czyli zgodnie z planem trzymam wyjazd low-costowo i backpackersko :) Tym bardziej Anabell, która cały czas poszukuje informacji o wwoffingu w okolicy (popularny w OZ program Willing Workers on Organic Farms, skupiający miejsca (farmy głównie), gdzie pracujesz kilka godzin dziennie, w zamian za pokoj i jedzenie). Plaże są tak ogromne, że praktycznie nie widać żadnych ludzi na nich, a dziś pogoda już dopisuje. Udaje nam się nawet wypatrzeć ławicę delfinów.
Tak spędzamy całe popołudnie, przegryzając conieco w fish and chipsach, a przed zmrokiem kierujemy się na wypatrzoną plażę. Mamy lekkie obawy, gdyż dziki kamping jest tu karany surowymi mandatami, a policji jest sporo w związku z festiwalem...
Po drodze znaleźć można pełno otwartych łazienek przy kempingach. Miejsce na całkowicie pustej plaży w promieniu kilku km wygląda idealnie!!!